platonicznym, ale wieczorem w kawiarni na parterze zobaczyłem przy stoliku taką
Księżniczkę Marzenie, jaka w Zawołżsku się nie trafia. Nie wiem, czy zdarzyło się już coś takiego w światowych dziejach stosunków między płciami, ale ja zakochałem się w pięknej nieznajomej od razu na widok jej pleców, zanim jeszcze zdążyła się odwrócić. Proszę sobie wyobrazić, Pasterzu Nabożny, szczuplutką sylwetkę w najwytworniejszej sukni z czarnego jedwabiu, szerokoskrzydły kapelusz ze strusimi piórami i rozkoszną, giętką, oślepiającą w swej doskonałości szyję, podobną do zwężającej się ku górze alabastrowej kolumny. Poczuwszy mój wzrok, Księżniczka odwróciła się profilem, który zobaczyłem niezupełnie wyraźnie, ponieważ twarz jej wysokości osłonięta była popielatą woalką, ale wystarczyło i tego, co ujrzałem: delikatny, z ledwo dostrzegalnym garbkiem nos, wilgotnie błyszczące oko... Zna Ekscelencja tę kobiecą osobliwość (ach, zresztą, niby skąd, z tym całym celibatem!) – umiejętność obejmowania kątem oka, niemal bez odwracania się, bardzo szerokiego sektora najbliższej okolicy. Mężczyzna musiałby wykręcić i szyję, i ramiona, a taka zachwycająca osóbka lekko zerknie w bok i w mig wypatrzy wszystko, czego potrzeba. 3 Przepraszam (niem.) Jestem pewien, że Księżniczka obejrzała moją skromną (no dobrze – niech będzie, że nieskromną) osobę bardzo szczegółowo. I odwróciła się – proszę zauważyć – nie od razu, tylko najpierw ledwo zauważalnym ruchem dotknęła krtani i dopiero potem znów pokazała mi swą królewską potylicę. O, jak wiele oznacza ten gest, ten nieprzypadkowy wzlot paluszków ku źródłu oddechu! Ach, tak, zapomniałem wspomnieć, że piękność siedziała w kawiarni sama – chyba każdy się zgodzi, że to niezupełnie przyjęte, i też mnie zaintrygowało. Może na kogoś czekała, a może po prostu patrzyła przez okno na plac. Natchniony paluszkami, moimi tajnymi sprzymierzeńcami, nakierowałem wszystkie swe zdolności matematyczne na rozwiązanie takiego oto zadania: jak by tu najszybciej zawrzeć znajomość z tą nowoararacką Kirke – ale całki tej wyliczyć nie zdążyłem. Dama nagle porywczym ruchem wstała, uroniła na stół drobną srebrną monetę i szybko wyszła, rzuciwszy na mnie spod woalki jeszcze jedno czarne jak węgiel spojrzenie. Kelner powiedział, że ta dama bywa w kawiarni często. Czyli będę miał jeszcze szansę, pomyślałem, i z braku lepszego zajęcia zacząłem wyobrażać sobie najrozmaitsze kuszące obrazki, których Ekscelencja, jako osoba duchowna, znać nie musi. Lepiej podzielę się zatem wrażeniami z wyspy. Cóż, w dziwneś mnie, Rebe, wydelegował miejsce. Główny plac, przy którym stoi hotel, wygląda, jakby go ktoś wyciął nożycami z jakiegoś Baden-Baden: domy murowane, pomalowane na jasne kolory, jedno – lub nawet dwupiętrowe, ludzie czysto ubrani, wieczorem prawie tak widno jak w dzień. Wszędzie najzupełniej świeckie, powiedziałbym nawet: światowe zakłady, o nieprawdopodobnych nazwach: mięsna restauracja „Uczta Baltazara”, salon fryzjerski „Dalila”, kram pamiątkarski „Dary Wieszczków”, kantor bankowy „Wdowi Grosz” i tym podobne. Wystarczy jednak oddalić się od placu i po kilku minutach trafia się jakby nad brzegi Newy wkrótce po założeniu naszej suchotniczej stolicy, gdzieś tak w roku 1704: biegają robotnicy z taczkami, wbijają w błotnistą ziemię słupy, piłują bierwiona, kopią doły. Wszyscy brodaci, w czarnych habitach, ale z zakasanymi rękawami i w ceratowych fartuchach, po prostu żywe wcielenie rewolucyjnego marzenia – zmusić pasożytniczy stan duchowny do społecznie użytecznej pracy. Po kilka razy dziennie, w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, spotyka się władcę tego mrówczego hufca, arcymrówkę Witalisa Drugiego (sic!), który rzeczywiście przypomina Piotra Wielkiego: długi, groźny, energiczny, chodzi tak zamaszyście, że świta ledwie za nim nadąża, a habit wydyma mu się jak balon. Nie pop, tylko pocisk wystrzelony z armaty. Gdyby tak Ciebie, Zakonniku Przewielebny, postawić na wprost niego, w zasięgu bezpośredniego ostrzału, i