ledwo za nimi nadążał. O tej porze Pall Mall nie była jeszcze bardzo zatłoczona, ale już
wkrótce kluby miały zapełnić się gośćmi. W sezonie zdobycie dobrego stolika w Mayfair wymagało walki na śmierć i życie. Lucien zwykle ją wygrywał. - Wybierasz się wieczorem do Calverta? - Jeszcze się nie zdecydowałem. Robert spojrzał na niego badawczo. - A co z „ucieczką przed harpiami”? Hrabia nie zamierzał mówić, jakie wrażenie zrobiła na nim panna Gallant, a tym bardziej, że chwilowo woli jej towarzystwo niż kolejną hulankę u Calverta. - Boisz się, że beze mnie nie wpuszczą takiego szczeniaka? - Rzeczywiście ty jesteś moją kartą wstępu do londyńskich domów rozpusty - przyznał wicehrabia z lekkim uśmiechem. - Idziesz, Daubner? - Lady Daubner ucięłaby mi głowę, gdybym pojawił się u Calverta - odparł ponurym tonem przysadzisty mężczyzna. - Wystarczy, że nic jej nie powiesz - podsunął Lucien. - Łatwo ci mówić, bo nie jesteś żonaty. One zawsze wszystko wiedzą. Hrabia wzruszył ramionami. - A jakie to ma znaczenie? - Co? - Kiedy zamierzasz je pokazać? - wtrącił się Bekon. Lucien zmrużył oczy. - Kogo? - spytał, wydłużając krok. Niech Daubner zapracuje na posiłek. Ruch dobrze zrobi obżartusowi. Jemu nigdy żadna kobieta nie będzie dyktowała, jak żyć. - Panią i pannę Delacroix. Jedyne, co od ciebie słyszę w związku z nimi, to przekleństwa, a od paru dni wydajesz się jeszcze bardziej poirytowany niż do tej pory. - Bo jestem zły - burknął Lucien, patrząc z ukosa na przyjaciela. - I dobrze o tym wiesz. - Ale wszyscy chcą zobaczyć kuzynki Kilcairna. Jedyne żyjące krewne Lucyfera i tak dalej. Zanim Rose Delacroix ujrzy światła kandelabrów Mayfair, musi pod kierunkiem panny Gallant nabrać ogłady. Na razie nie zamierzał nikomu pokazywać różowego flaminga. A kiedy już wyda smarkulę za mąż, sam wyruszy na łowy... i może spłodzi dziedzica, nim wyzionie ducha w małżeńskiej niewoli. Powstrzymał się od wzruszenia ramionami. - Naucz się znosić rozczarowania - poradził wchodząc po schodach do Boodle'a. - Pokażę ją, kiedy będę gotowy. - Samolubny drań - mruknął wicehrabia. - Komplementami nic nie zwojujesz. Alexandra siedziała sztywno w jednym z wygodnych foteli pokoju dziennego i zastanawiała się, czy przyklejony do twarzy uśmiech wygląda równie nienaturalnie, jak cała jej postawa. Naprzeciwko niej na szezlongu, wśród stosu poduszek i pledów, półleżała Fiona Delacroix i już prawie godzinę rozprawiała o stanie współczesnego społeczeństwa. - Zwłaszcza arystokracja nie spełnia oczekiwań co do stylu - westchnęła. - Nawet, co jestem zmuszona wyznać, niektórzy członkowie mojej własnej rodziny. - Z pewnością nie - zaprotestowała Alexandra i napiła się herbaty, żeby dać na chwilę odpocząć mięśniom policzków. - Ależ tak. Kiedy James zginął w ostatnim roku wojny, wysłaliśmy Lucienowi kondolencje, a ja nawet zaproponowałam, że w czasie żałobnego czuwania będę pełnić obowiązki gospodyni Balfour House. - Jakie to wielkoduszne. Próbowała wyobrazić sobie Fionę Delacroix w roli pani starej londyńskiej rezydencji w czasie oficjalnej żałoby. Już widziała te metry czarnej krepy spowijającej cały dom. Panie Delacroix miały wyraźną skłonność do przesady w ubiorze. - Tak, była to z mojej strony wspaniałomyślna propozycja, zważywszy na to, że nienawidzę podróżować. A czy pani wie, jak brzmiała odpowiedź Luciena? Przysłał mi list. Znam go na pamięć. Chyba nigdy nie zapomnę jego okrucieństwa. - Pani Delacroix poprawiła